Jechać, zwiedzać, nic się nie bać… – takie motto przyświecało Maćkowi Grzelakowi dziewiętnastolatkowi z Warszawy, który samotnie podróżował motocyklem dookoła Europy.
Była to wyprawa sponsorowana, podczas której Maciek miał pokonać około 24 tysiące kilometrów, odwiedzić 20 europejskich krajów, azjatycką część Turcji, Armenię i liznąć szczyptę Afryki czyli objechać Maroko. Patronami medialnymi wyprawy zostali: Ścigacz.pl, National Geopraphic Traveler i Świat Motocykli. Głównym sponsorem, który miał spełnić marzenia Maćka była firma iTechnologie. Nie wszystko poszło zgodnie z planem ale takie jest niestety życie. Maciek jest wojownikiem… I rzeczywiście walczył tak długo, jak mógł…
W trasę wyruszył 29 czerwca 2011 roku. Wrócił szybciej niż zaplanował. Z powodów technicznych , politycznych i finansowych musiał przerwać swoją podróż. Myślę jednak, że nie żałuje ani jednego dnia spędzonego na motocyklu. Ta wyprawa dała mu mnóstwo niesamowitych wspomnień, nowych doświadczeń i znajomości. Odwiedził magiczne i niepowtarzalne miejsca, balansował często na granicy ryzyka, nawiązywał nowe znajomości, błyskawicznie przyswajał a przynajmniej próbował przyswoić nowe języki, walczył z lawinami kamieni, dał w mordę Turkowi… Z młodego i niedoświadczonego motocyklisty stał się wytrawnym travelerem. Jeśli chcecie poznać szczegóły wyprawy Maćka zachęcamy do poczytania jego dzienników z podróży.
Początek
Dziś jest już 2 lipca 2011 roku. Zaczął się czwarty dzień mojej wyprawy. Pisząc to jestem w hotelu w Rumunii. Hotel nie jest niestety tani i mocno nadszarpuje mój i tak skromny budżet. Ach ta rumuńska gościnność…
Pierwszego dnia wyjechałem po prostu z Warszawy. Odprowadził mnie mój przyjaciel Bartek, zostawiając 40 km przed Kielcami. Dalej pojechałem sam do Tarnowa, gdzie spałem u Porkiego. Piwko wieczorem, spotkanie ze znajomymi, opowieści o planach wyprawy – wywołałem spore zainteresowanie jego brata i mamy. Wyraźnie martwili się o mnie i moje losy. Muszę powiedzieć, że to przyjemne uczucie być choć przez chwilę w centrum uwagi.
Drugiego dnia rano uzupełniłem swój bagaż. W miejscowym sklepie nabyłem rzeczy, których zapomniałem wziąć z domu. W drogę ruszyłem więc z dużym opóźnieniem. Poras wsiadł na swoją R6 i pokazał mi kierunek jazdy. Przybiliśmy sobie piątkę przed Gorlicami i dalej pojechałem już sam. Droga – jak to w Polsce bywa – czasem lepsza, czasem gorsza. Po około godzinie dojechałem do Słowacji, która – nie ukrywam – zaskoczyła mnie. Straszne zadupie!. Tylko las i nikogo w zasięgu wzroku, a droga szerokością przypomina polskie drogi szybkiego ruchu. Szybko się zgubiłem. Studiowanie mapy przerwały mi grzmoty. Zaczęło padać. Nie myśląc wiele wjeżdżam w gruntową drogę, gdzie widzę dwie panie z wózkami i jednego pana. Uśmiecham się i składając ręce nad głową staram się doprosić o schronienie. Od razu zrozumieli o co mi chodzi i dostałem zaproszenie oraz propozycję schronienia się przed burzą. Wchodzimy na teren gospodarstwa odgrodzonego od ulicy sznurkiem. Jak się potem dowiedziałem, wbrew pozorom, nie jest to małe gospodarstwo – 200 ha i 186 krów. Najbardziej zaskoczył mnie lokal mieszkalny. Mały domek, odrapane ściany, mały telewizor i blaszany piec w środku. Jedno łóżko, trzy stare brudne fotele. Wypiłem herbatę, trochę porozmawialiśmy łamaną polszczyzną i słowiańszczyzną z elementami rosyjskiego. Na kolację zjadłem zupę-konserwę i poszedłem spać.
W nocy okazało się, że facetowi, który sprzedał mi namiot należy się tęga chłosta. Namiot był nieszczelny. Przeciekał dosłownie wszędzie, a ja byłem cały mokry. Wytrzymałem w takich warunkach do rana, budząc się co pięć minut z zimna i strachu, z nożem w ręku. O piątej rano pobudka, szybka zupa, prysznic, papieros, wymiana adresów z Jurijem i w drogę. Pierwszy cel – Tesco. Muszę kupić nieprzemakalną folię, którą okryję namiot. Niestety nie mają nic takiego. Nie wiem, czy nie mieli towaru, który mnie interesował czy tylko kompletnie nie zrozumieli o co mi chodziło. Kupiłem więc folię do przykrywania basenu – lepsze to, niż nic. Zakup kosztował mnie bagatela – 35 euro. Szybkie pakowanko i znów w trasie.
Teraz bez przystanków aż na Węgry. Mijam granicę w Milhost. Pozwalam sobie tylko na szybką zupkę na przejściu i dzida w kierunku Rumunii. Jadąc przez węgierskie miejscowości widzę wielkie podobieństwo do duńskich wioseczek. Nie dostrzegam tak często opisywanej odmienności Węgier. Kraj jak każdy inny. Dogadać się z ludźmi – niepodobna. Jadę doMiskolca, po czym kieruję się na Nyíregyháza. Co za nazwa! Stamtąd jadę już prosto do Rumunii, do przejścia granicznego w Nyirabrany.
Rumunia wita mnie malowniczymi, ale ostentacyjnie biednymi obszarami. Mieszkańcy szeregowych, przydrożnych wiosek w rozklekotanych samochodach i obdrapanych domach mają pewien rodzaj godności na twarzy. Wydają się być gościnni i sympatyczni. Dzieci machają do mnie, a ludzie kłaniają mi się kiedy przejeżdżam. Kiedy mijam wozy ciągnięte przez konie, wszystkie głowy kierują się w moim kierunku. Na twarzach mieszkańców Rumunii dostrzegam najpierw zainteresowane, a potem po prostu radość. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów zatrzymuję się na drugie śniadanie. Staję przy drodze, wyjmuję kuchenkę i robię „karbonarę” w proszku – prezent od Porkiego. Nagle dosłownie znikąd pojawia się pasterz. Stary, zmęczony, ale (jak każdy Rumun) uśmiechnięty człowiek. Zupełnie nie możemy się dogadać. Staruszek na migi pokazuje mi na mapie gdzie jesteśmy, po czym siada obok mnie i milczy. Robimy sobie zdjęcie ze śmiertelnie przerażonym psem. Na koniec zadaje mi krótkie pytanie „Drohi?”- pokazując na motocykl. Uśmiecham się i mówię, że nie wiem. Jadę. Goni mnie burza. Kilka kilometrów przed Cluj-Napoka dogania mnie niestety – ogłuszają mnie głośne grzmoty i zalewają strugi deszczu. Staję przed jakimś hotelem. Postanawiam przeczekać tę nawałnicę. Korzystając z okazji korzystam z internetu. Burza nie mija niestety. Mało tego – rozhulała się i ani myśli przejść. Postanawiam spędzić tu noc.
Jutro jadę w kierunku zamku Draculi – Poienari, w kierunku Mołdawii. Mam tylko nadzieję że to TO Poienari, a nie żadne inne. Bo na mapie znalazłem ich już pięć…
Gościnność w Mołdawii
Dojechałem do granicy z Mołdawią. Zdziwiony celnik pyta łamanym angielskim: „Co ty chcesz tu oglądać? Same dziwki i złodzieje w tym kraju”. Uśmiecham się, daję paszport i nie odpowiadam. No bo po co? Po pytaniu czy wwożę alkohol, na które odpowiadam oczywiście przecząco unosi się szlaban i jadę dalej.
Tuż za granicą zatrzymuję się na stacji benzynowej. Chyba mam problem. Zalałem bak do pełna a okazuje się, że nie można płacić tu kartą. Problem rozwiązuję szybko. Zostawiam gościowi na stacji kartę i wracam na przejście wymienić euro na ichniejszą walutę. Zapłaciłem i jadę dalej. Przez prawie 100 kilometrów nie ma nic ciekawego prócz kilku stad owiec, pasterzy i samotnych domków.
Zaczęło się ściemniać i pomyślałem, że warto rozejrzeć się za noclegiem. Zatrzymałem się w małej wioseczce i próbowałem dogadać się – jak zwykle na migi – z czterema kobietami. Pokazywałem łatwe do rozszyfrowania symbole: „dom” i „spać”. Nikt nie chciał mnie przygarnąć. W końcu jeden pijany facet, zataczając się koło mojego motocykla, powiedział: „U mnie wsio budiet! Wsio budiet normal”. Pomógł mi zdjąć bagaż, co chwilę mnie zresztą przytulając. Cały śmierdział wódą i brudem.
Koniecznie chciał mnie oprowadzić po wiosce. Poszliśmy najpierw po sąsiadach, potem do brata, potem do sadu, potem do winnicy. W miarę chodzenia zbierała się za nami grupka dzieci. Gdy zupełnie się ściemniło, zeszła się rodzina mojego dobroczyńcy: brat, córka i jej znajomi. Tenże brat „pijanego pana” ubił kurę, wrzucił na patelnię i poczęstował mnie pomidorami w occie – niebo w gębie, gęba w niebie.
Po kilku godzinach wyczerpującej komunikacji na migi i gadkach w języku rosyjskim mówię, że jestem śpiący. Wstaję od stołu i usiłuję zakończyć tę przedziwną biesiadę. Pijany pan pokazuje na swoją córkę i mówi: „Mmm… Haroszaja doczka?”. Na odczepnego, ale z uśmiechem rzucam hasło: „No haroszaja, haroszaja!”, po czym idę spać. Nie mija nawet dziesięć minut a do pokoju, w którym śpię wchodzi gospodarz z „haroszą” córką i usiłuje wepchnąć mi ją bezczelnie do łóżka. ??? Bronię się rękami i nogami. Gdy gospodarz widzi, że męża tym razem dla córki nie znajdzie, opuszcza mnie z ogromnie dramatyczną i smutną miną. Chyba rezygnuje ze swoich zamiarów matrymonialnych.
Rano budzi mnie dziwne uczucie. Czuję, że ktoś mnie obserwuje… W moim pokoju siedzi córka gospodarza ze swoją koleżanką. Obydwie dziewczyny gapią się na mnie jak na jakiegoś Brada Pitta. Miło i niemiło. Czułem się dość niezręcznie.
Zjadłem śniadanie – wielkie pajdy chleba z masłem i czosnkiem z octu. Brat gospodarza pokazał mi swój dom. Dostałem od niego kawałki smażonej wieprzowiny. Kupiłem papierosy, sok i pojechałem dalej.
Ten epizod wspominam miło, ale też i ze strachem. Co by było, gdybym wypił nieco więcej? Tak czy inaczej, mołdawska gościnność jak widać nie zna granic.
Czesi też Polacy
Chciałem pogadać z kimś w innym języku. Miałem już przesyt angielskiego, rosyjskiego i języka migowego. Już dziesiątego dnia nadarzyła się taka okazja. Jadę w kierunku Constanty w Rumunii, śpiewając sam do siebie „Limit to your love”. Nagle serce zaczyna bić mi mocniej. Na poboczu stoją cztery motocykle – dwa Transalpy, jeden GS 1200 i jakieś Kawasaki. Widzę czterech facetów. Jeden z nich klęczy przy motocyklu. Z uślizgiem tylnej opony hamuję i podchodząc bliżej z bananem na twarzy zauważam czeskie rejestracje. To prawie jak Polacy! – myślę. Zdejmuję kask i witam się. Okazuje się, że jeden z nich ma matkę Polkę, więc jest dwujęzyczny. Reszta jako tako rozumie po polsku.
Jadą do Konstanty nad Morze Czarne. Po wymianie kilku zdań, papierosów i tyrtytek (czyt. opasek zaciskowych) z mojego plecaka, których im zabrakło do naprawy ramy, jedziemy dalej razem. Zatrzymujemy się na jakimś kempingu. Czesi zapraszają mnie do domku i na obiad. Płacą za wszystko. W końcu wieczór relaksu z ludźmi, którzy mnie rozumieją. Pojedli, popili, poszli spać. Rano wymiana uścisków na stacji benzynowej, zaproszenie do Czech i dalej w drogę. Do Turcji.
Przez Bułgarię przejeżdżam szybko. Robię tylko mały postój na plaży na kąpiel i dalej w drogę. Nocleg w przydrożnym hostelu za 5 euro i następnego dnia już prościutko do Stambułu.
Na granicy bułgarsko-tureckiej czekały mnie dwie miłe niespodzianki. Spotkałem chłopaków z Urzędowa.Niestety tylko dwóch, w dodatku bez motocykli. Wracają do domu autokarem. Z Polski wyruszyli we czterech i na motocyklach. Cóż, mieli po prostu pecha ale i mnóstwo przygód. Zamieniliśmy dwa słowa.Chwilę później spotykam małżeństwo z Lubaczowa na GS 1150 (Tamara i Głazio). Towarzyszy im znajomy (Zaraza) na Super Tenerze. Razem staliśmy w kolejce po dokumenty i razem nas zawrócono przed szlabanem. Podobno nie mieliśmy jakiejś pieczątki. Okazało się, że pieczątki wydaje gość w cywilnych ciuchach, biegający dookoła budynku. Nieuchwytny prawie jak „Latający Holender”. Nie wiem jak oni go rozpoznali i nie wiem czy sam bym się w tym połapał – nikt tu na przejściu nie mówi po angielsku.
No i lecimy. Jedziemy razem po świetnej drodze, przez piękny teren. Słońce grzeje, tysiąc zapachów i kolorów. Wszystko mocniejsze, wyraźniejsze, barwniejsze.
Zatrzymaliśmy się na mały posiłek, wymieniliśmy adresy i dalej w drogę. Oni kierowali się na autostradę omijając Stambuł, ja ruszyłem w samo jego serce.Dzielnice transwestytów Sisli.
źródło: Turystyka motocyklowa
Dodaj komentarz