„Kiedy zaczyna się teren górzysty, zwalniamy do 60 km/h i tak jedziemy przez następne 11 godzin….mój mężczyzna redukuje co chwilę prędkość aby bezpiecznie przejechać bardzo krętą drogę, na której co jakiś czas zanika asfalt. Krajobrazy nieziemskie – fakt, ale upał oraz droga przez góry, sprawiła że te 350 km, które przejechaliśmy do Sarande dały nam w kość. A do pokonania jest jeszcze 40 km do planowanego postoju w Qeparo … Szosa jest w dobrym stanie ale trzeba uważać, ponieważ co jakiś czas na drodze pojawiają się zwierzęta: krowy, owce i osły”.
Pomysł, żeby zobaczyć Albanię narodził się już w 2010 roku i tak też zaczęliśmy pierwsze przygotowania poprzez zakup przewodników, planowaniu trasy, czasu i finansów. Wygospodarowaliśmy cały miesiąc na naszą podróż jak się później okazało ani dużo, ani mało.
Dzień pierwszy: Polska – Słowacja – Węgry – Rumunia
Kiedy wyruszamy na Hondzie Transalp 700 z naszego miasta jest jeszcze głęboka noc. W pierwszy dzień przewidujemy pokonać najdłuższy odcinek, w całej naszej wyprawie czyli jakieś 1000 km. Słowację i Węgry przejeżdżamy nie czując zmęczenia, ale kiedy dojeżdżamy do Rumuni mija 15 godzina naszej podróży i marzymy o odpoczynku. Zatrzymujemy się w miejscowości Ocna Sibiului (koło Sibiu) znanej ze słonych jezior. Rozkładamy namiot na dość klimatycznym campingu – rumuńskie dźwięki rozbrzmiewają przez całą sobotnią noc. Spędzamy tu 2 dni, relaksując ciała w słonych i błotnych kąpielach po których mamy być jeszcze bardziej piękni i zdrowi. Gdy czujemy się właśnie tak, wyruszamy na podbój bułgarskiego wybrzeża. Pokonujemy Szosę Transfogarską, prowadzącą przez Góry Fagarskie, wznoszącą się na wysokość 2043 m n.p.m w sąsiedztwie której znajdują się ruiny zamku Drakuli (miejscowość Poienari). Oczywiście musimy go zobaczyć. Jeszcze nie wiemy, że na szczyt prowadzi ok. 1500 schodów gdzie czeka kasjer z biletem. Zamek nie zaskakuje swoim rozmachem, niewiele tu do zwiedzania nie mniej jednak widok na górze jest bajeczny… Wrzucam 5 i pędzimy w stronę Bukaresztu, gdzie natrafiamy na duży korek. Żar leje się z nieba a trzeba przeciskać się między tirami. Za Bukaresztem już idzie gładko – cel Morze Czarne.
Dzień czwarty: Bułgaria
Jeszcze tego samego dnia w godzinach popołudniowych przekraczamy granicę bułgarską w Ruse,jesteśmy wykończeni głównie z powodu gorąca, a przecież będzie jeszcze cieplej… Drogi są świetne, panuje mały ruch. Prawie każda miejscowość ma obwodnicę a wokoło rozciągają się pola słonecznikowe i kukurydzy. Podbój wybrzeża musi poczekać, zatrzymujemy się w maleńkiej wiosce Madara. Same chatki widać, że jest to kraj biedniejszy od Rumunii, jeden przyzwoity dom wynajmujący pokoje, na dodatek nie ma nic wolnego, ale właściciel pozwala nam się rozłożyć namiotem w swoim wypielęgnowanym ogrodzie.
Wieczorem przy kolacji gospodarz częstuje nas grillowaną papryką z własnego ogrodu do której konsumujemy dwa piwa i kładziemy się spać. Następnego dnia idziemy zobaczyć, to co nas tutaj przygnało: Jeźdźca Madarskiego – płaskorzeźby wykutej na wysokości ok 23 m. Podziwiamy, ale myślami jesteśmy już nad Morzem Czarnym, żałując, że dnia poprzedniego nie udało się dojechać. Zanim docieramy do Warny, zatrzymujemy się by obejrzeć Kamienny Las(rezerwat Pobiti Kamyni) – skupisko ponad 300 naturalnych formacji skalnych. Szybko ruszamy dalej, ponieważ skwar panujący na tym całkowicie odkrytym terenie, nie pozwala długo cieszyć się tym widokiem.
Na wybrzeże mamy zaplanowane ok. 8 dni. Do Złotych Piasków docieramy w samo południe, wynajmujemy kwaterę, w której urządzamy bazę wypadową do miejsc, które zamierzamy zwiedzić ale najpierw udajemy się nad morze by popływać. Dnia drugiego od samego rana leje deszcz, więc poświęcamy się konsumpcji krajowych trunków. Około godziny 20 ktoś zapukał do drzwi. Spojrzałam na Darka z lekkim niedowierzaniem bowiem nikogo się nie spodziewaliśmy. Otwieram, a tu nasz gospodarz w progu mówi: zapraszam was w gości urządzam imprezę integracyjną. Takiej okazji nie można było zmarnować. Zabieramy piwo i po wąskich schodach udajemy się do jego mieszkania. Oj, czego tam nie było: zegarki, książki, zdjęcia, dwie gitary, radia telewizory i inne rozmaitości, a najlepsze na stole – 3 litrowa rakija własnej produkcji. Już wiadomo, że nie piwo tu będzie pite. Pierwsza myśl – nie wyjdziemy stąd żywi. Oprócz nas jest jeszcze dwóch Bułgarów, którzy też przyjechali odpocząć, ale także i pracować. Rakiji nie dało się pić, bo miała chyba z 60%, choć Bułgarom i Darkowi to nie przeszkadzało. Na pocieszenie gospodarz poczęstował mnie likierem wiśniowym oraz orzechowym, który ledwo dało się już przełknąć. Starszy jegomość jak wynikło z rozmowy miał 75 lat za młodu grywał w zespole muzycznym zwiedził wszystkie kraje bloku wschodniego, był 3-krotnie w Krakowie, mówił w kilku językach: rosyjskim,niemiecki i po angielsku też coś powiedział. Tematów rozmów nie było końca. Na koniec wyciągnął gitarę i zaśpiewał nam bułgarską pieśń miłosną. W tej miłej atmosferze wieczór minął szybko, a i rano głowa nie bolała o czym zapewniał dobrodziej.
Następnego dnia pogoda wraca do normy i z przewodnikiem w ręku nadrabiamy zwiedzanie zaczynając od Warny a kończąc na Kamiennym Brzegu. Udajemy się na oddalony o 60 km od Złotych Piasków przylądek Kaliakra, który jest wysuniętym klifem wbijającym się w morze. Po drodze przejeżdżamy przez Albenę, składającą się prawie z samych hoteli i restauracji. Zatrzymujemy się obowiązkowo w Bałcziku na relaksujący spacer po ogrodze botanicznym, w którym znajduje się Pałac Królowej Marii – niestety pałac sam w sobie nie robi na nas jakiegoś spektakularnego wrażenia.
Po czterech dniach pobytu udajemy się w kierunku Burgas. Kilkudniowy przystanek czeka nas wNeseberze, do którego przybywamy po południu. O dziwo ciężko znaleźć coś w przystępnej cenie, ponieważ Słoneczny Brzeg w większości to luksusowe hotele zapewne ruskiej mafii. Jeździmy tam i z powrotem, aż w końcu znajdujemy ulicę z domami prywatnymi gdzie ludzie wynajmują kwatery.Zatrzymujemy się przy pierwszym napisie „stan”, wprowadzamy się i szybko idziemy nad morze. Wieczorem wybieramy się na stare miasto. Położone jest na wyspie do której prowadzi droga asfaltowa z charakterystycznym wiatrakiem. Po przekroczeniu bramy głównej wkracza się w jakby inny świat. Mnóstwo ludzi, kafejek, stragany z pamiątkami i ciasne uliczki wraz z licznym zabytkami tworzą niesamowity klimat. Zjadamy lody i wpadamy w wir oglądania i zwiedzania.
Dzień następny mija na plażowaniu a noc zabawiamy w Słonecznym Brzegu, który bardziej przypada nam do gustu niż Złote Piaski. Po chwilach spędzonych w barach i lokalach byłoby fajnie wrócić do domu ale uciekł nam ostatni autobus i trzeba było iść piechotą. Ze Słonecznego Brzegu do Nesebaru jest ok. 6-7 km. Gdy jesteśmy już na miejscu prawie świta, a Darek zdarł klapki tak, że piętami szedł po asfalcie.
Ostatnie dni nad Morzem Czarnym spędzamy oczywiście na plaży, rozmyślając co warto by zobaczyć w drodze do Melnika. Decydujemy się na Cudowne Mosty (położone w Rodopach). Musieliśmy trochę nadłożyć km, a i droga nie była łatwa, ale to co zobaczyliśmy po dojechaniu na miejsce zaparło nam dech w piersiach – naturalne, gigantyczne łuki skalne tworzące kamienne mosty, w dodatku otoczone przezlasy świerkowe. Zdjęcia nie oddają nawet w połowie tego co widzimy. Z punktu widokowego można podziwiać góry w całej okazałości. Zgodnie stwierdzamy, że warto było tłuc się po tych wąskich zakrętach i nadłożyć 60 km. Kolejnym przystankiem jest Monastyr Baczkowski trzeci co do wielkości monastyr w Bułgarii. Jesteśmy po raz pierwszy w takim miejscu i śladem innych zapalamy tradycyjne świeczki. Zaliczamy nieduży deszcz przed Gotse Delchev, lecz potem wychodzi słońce. Stąd zaczyna się krajobrazowa droga na wys. 1700 m n.p.m. do samego Melnika. Prawie zapada zmrok gdy dojeżdżamy do najmniejszego miasta Bułgarii, słynące z produkcji wina. Staramy się być na 18 sierpnia, wg przewodnika w tym właśnie dniu corocznie obchodzone jest święto zbioru winogron. Na miejscu okazuje się jednak, że nikt nic na ten temat nie wie. Nie ma jednak czego żałować, miasteczko jest urokliwe, składa się głównie z zabytkowych domów przerobionych na winiarnie i gospody. Co kilka metrów można nabyć domowej roboty wino, za dosłownie 2-3 euro. Spędzamy tu czas na błogim lenistwie i konsumpcji wina, które nam się należało po trudach przejechania bułgarskich gór.
Dzień piętnasty: Macedonia
Do granicy z Macedonią jest ok. 50 km., do Ohridu – 430 km. Jedziemy przez góry, droga jest dobra a jakość nawierzchni świetna, prędkość nie spada poniżej 110 km/h. Otaczają nas piękne widoki, wąwozów skalnych, pół uprawnych i sadów – wszystko to tworzy niesamowity klimat. Na miejscu bez problemu znajdujemy kwaterę. Gospodarze witają „czym chata bogata”. Jesteśmy trochę zaskoczeni gdy częstują nas kawą i rakiją a na koniec zapraszają do wspólnego stołu na obiad. Takiego przyjęcia nikt nie mógł się spodziewać, a to wszystko za jedyne 15 euro. Późnym popołudniem idziemy zobaczyć Jezioro Ochrydzkie oraz miasto. Szczęka nam opada, już żałujemy, że następnego dnia będzie trzeba wyjeżdżać. Jezioro zjawiskowe a wokół brzegu położone jest równie zjawiskowe miasto, w którym zachowało się wiele zabytków. Liczne cerkwie, malownicze domki, wąskie uliczki, klimat panujący nad wodą sprawił, że to miejsce utkwiło nam w pamięci i bez obaw polecaliśmy je później napotkanym na naszej drodze Polakom. Kupujemy albańską walutę i wieczorem wracamy na kwaterę. Gospodarz już czeka z żoną oraz innymi gośćmi na dwóch takich co na motorze przyjechali do Ohridu. Nie obyło się bez rozmów, opowiadań i wymiany poglądów, suto zakrapianych trunkiem domowej produkcji.
Dzień szesnasty: Albania
Albania wzywa. Uwieńczenie naszej podróży. Po przekroczeniu granicy, mamy wrażenie, ale tylko chwilę, że nie różni się tak bardzo od wcześniej przejechanych państw. Rzucające się w oczy bunkry i wszechobecne śmieci są normalnym elementem krajobrazu. Sklepy są kiepsko zaopatrzone, nie możemy nigdzie kupić mapy drogowej. Jezioro od strony albańskiej jest już mniej urodziwe, ale może to kwestia otoczenia. Nie zatrzymujemy się nawet na moment, mamy jasno określony cel – dojechać dziś nad Morze Jońskie. Pędzimy ile tylko droga na to pozwala, na policji z radarem nie robi to najmniejszego wrażenia, dla nich nie istniejemy. Dla niektórych kierowców też nie, więc musimy uważać podwójnie. Kiedy zaczyna się teren górzysty, zwalniamy do 60 km/h i tak jedziemy przez następne 11 godzin….mój mężczyzna redukuje co chwilę prędkość aby bezpiecznie przejechać bardzo krętą drogę, na której co jakiś czas zanika asfalt. Krajobrazy nieziemskie – fakt, ale upał oraz droga przez góry, sprawiła że te 350 km, które przejechaliśmy do Sarande dały nam w kość. A do pokonania jest jeszcze 40 km do planowanego postoju w Qeparo.Słońce chyli się ku zachodowi nad bezkresną tarczą taflą morza jońskiego. Szosa jest w dobrym stanie ale trzeba uważać, ponieważ co jakiś czas na drodze pojawiają się zwierzęta: krowy, owce i osły. Około 21 jesteśmy na miejscu. Zaczyna zmierzchać. Moim oczom ukazuje się napis „Rooms”, daje znak Darkowi żeby się zatrzymał. Pytamy – zajęte. Następne miejsce, brak wolnych pokoi. Potem jeszcze jedno – lipa. Panika zaczyna dominować nad sytuacją. Powoli wkrada się strach. Wtedy mój mężczyzna bierze sprawy w swoje ręce, jedziemy do sklepu kupuje dwa piwa, oranżadę i ciastka i stwierdza:
– trzeba będzie spać na plaży, o tej godzinie już niczego nie znajdziemy…
Jest 22/00. Umysł już nie jest płonny, ale jednak oranżada robi swoje.
– przy końcu wioski była mała tabliczka z napisem cemp – przypomina sobie D.
– nie wyglądało to ciekawe, ale możemy spróbować – odpowiadam.
Z głównej drogi skręciliśmy w lewo, wprost na wąską ścieżkę. W oddali cienie namiotów, które oświetla mała lampka. Jedziemy w ich kierunku.
– czy to jest camping – pytamy pierwszych napotkanych ludzi bowiem nie dowierzam
– tak to camping
– gdzie jest recepcja?
– tam – wskazując na światło
Wokół panują egipskie ciemności, podjeżdżamy pod budynek, jak się okazuje to knajpa w środku biesiadnicy siedzący przy dwóch żarówkach. Wychodzi do nas szczupły człowiek z długimi włosami, wita się i Darek zaczyna rozmowę. Informujemy, że chcemy zostać na 2 dni, a on odpowiada że możemy rozbić namiot gdzie chcemy. Odwracam się i widzę, że w naszą stronę szybkim krokiem zmierza dwóch mężczyzn (czyżby nie lubili motocyklistów). I nagle: – czy wy jesteście z Polski?
Spotkaliśmy Ziomali tam gdzie mogliśmy się tego najmniej spodziewać. Do tego są bardzo mili, pomagają nam w rozbiciu namiotu. Jest już po 23/00, gdy zasypiamy błogim snem.
Rankiem okazuje się, że camping znajduje się w sadzie drzewek pomarańczowych, a do plaży jest kilka minut. Oprócz ludzi stacjonują tu w dzień i w nocy krowy, kozy oraz owce. Przez 24 godziny na dobę dźwięczały dzwonki zaczepione na ich szyjach. Były dla nas wielką zagadką, wałęsały się nie tylko po polu namiotowym ale i po całej wsi szukając czegoś co można by przeżuć. Bezpańskie, czy też pańskie musiały sobie radzić zupełnie same. W Zatoce Palermo oddalonej o ok. 5 km można zwiedzić położoną na ostrym klifie fortecę Ali Paszy.
Dni mijają na zbijaniu bąków, pływaniu w morzu i podkradaniu fig, wieczory są bardzo ciepłe, temp. sięga 30 stopni. Najgorszą męką naszej podróży jest opuszczanie fajnych miejsc i ludzi, przyszedł dzień wyjazdu pakujemy się wczesnym rankiem i ruszamy w drogę, Mijamy nadmorskie miasta, które są zdecydowanie lepiej zaopatrzone w towary i przygotowane na przyjęcie turystów niż wsie w głębi kraju, ale nigdzie nie dajemy rady kupić zwykłej widokówki.
Dzień dwudziesty: Czarnogóra
Tuż przy granicy z Czarnogórą spotykamy Polaka również na Transalpie, który już wie, że chciałby tu wrócić za rok, ale z drugiej strony kto by nie chciał… Jedziemy jakiś czas razem by w Czarnogórze się rozdzielić. Zatrzymujemy się w Satumore. Kwaterę znajdujemy na szczęście bez problemu, bo 45 stopni C nie sprzyja owocnym poszukiwaniom. Przepiękne Morze Adriatyckie usiane małymi wyspami oraz bujna śródziemnomorska roślinność bardziej nam się podoba, niż suche, ledwo pokryte roślinnością wybrzeże Albanii. Mimo, że kurort jest zatłoczony, udaje nam się znaleźć bezludną plaże gdzie pływamy sobie jak Bóg nas stworzył. Jest to chyba najładniejsza plaża jaką widzieliśmy podczas całej podróży.
Satumore opuszczamy rankiem kierując się w stronę Kotoru. Droga przy morzu jest malownicza a powietrze od wody rześkie. Na chwilę zatrzymujemy się przy Wyspie Św. Stefana do której prowadzi mała grobla, przejeżdżamy przez zatłoczoną Budwę i wjeżdżamy do Zatoki Kotorskiej od strony południowej. Im głębiej w zatokę tym bardziej zmienia się otoczenie. Ogromna góra zaczyna wyrastać z morza a w powietrzu unosi się mgła – to efekt temperatury. Wąska droga z dużą ilością progów zwalniających oddziela nie kończący się ciąg zabudowań od tafli wody. Co chwilę mijamy łodzie i jachty cumujące przy brzegu oraz pływających ludzi. Mam wrażenie, że wystarczy zejść z motocykla, zrobić trzy kroki i miły chłód też mnie dotknie. Jęzor morza wbijający się w skalne zakole góry, znalazł swój koniec w Kotorze. Pierwsze co ukazuje się naszym oczom to twierdza Św. Jana, która góruje nad miastem. Kwatery wynajmujemy w samym centrum i późnym popołudniem idziemy na plażę. Niestety woda w morzu jest brudna a plaża betonowa. Rezygnujemy z pływania podziwiamy statki, ale ogólnie żałujemy, że nie zatrzymaliśmy w jakiejś pobliskiej wiosce, gdzie woda byłaby zapewne czystsza, niż w samym porcie. Nie brakuje licznych zabytków a spacer wieczorem wśród licznych knajpek jest bardzo przyjemny.
Dzień dwudziesty czwarty: Chorwacja
Mając w głowie doświadczenia wyniesione z Kotoru postanawiamy znaleźć coś za miastem. Rozbijamy się na polu namiotowym w miejscowości Osiek, poniżej którego jest piękna zatoczka z krystalicznie czystą wodą. Wieczorem jedziemy do miasta oddalonego o jakieś 25 km.
Średniowieczny Dubrownik otaczają mury obronne, po których można obejść miasto. Kamienne ulice są wypolerowane do granic możliwości, przechadzając się wśród wąskich uliczek ulega się urokowi tego miasta. Nie bez powodu miasto zwane też Perłą Adriatyku uznawane jest za jedno z najpiękniejszych miast w Chorwacji.
Nadchodzi 28 dzień naszej podróży, który uświadamia nam, że czas powoli wracać do domu. Pogoda nam dopisuje przez całą podróż. Nocujemy na Węgrzech, a następnego dnia pędzimy już ku Polsce, odczuwając dosyć wyraźnie zmianę strefy klimatycznej.
źródło: Turystyka motocyklowa
Dodaj komentarz